Teraz zebranie wszystkich w jednym dniu i o jednej godzinie okazało się prawdziwym wyzwaniem. Hoody i Ticci Toby byli chyba najmniej szczęśliwi z powrotu kolegi. Właściwie to wszyscy mówili, że cokolwiek Masky przyniósł ze sobą, jest to sprawa Proxy'ch i nie powinni zawracać sobie nią głowy.
Jeff uparł się, by Jake też uczestniczył w spotkaniu. Argumentował to tym, że chłopczyk też mieszka w ich domu i powinien wiedzieć o najważniejszych zmianach. Jednak mimo jego zapewnień o nadzwyczajnej dojrzałości małego, ten wykazywał nikłe zainteresowanie poruszanymi tematami. Cały czas siedział wpatrzony w śniadaniówkę Eyeless Jacka, prawdopodobnie spodziewając się w niej cukierków.
Masky zaczął przedstawiać zdobyte informacje. Zdołał przeniknąć w struktury SCP i SWA. Z tego, co mówił obie te organizacje walczyły przeciwko sobie. SWA zaczęło pracować nad ich projektami. Chcieli stworzyć kolejną serię ludzi jedzących nerki, wszechpotężnych zjaw i morderców z dwoma osobowościami, tym razem wykorzystując dobrowolnych ochotników, których wcześniej skusili jakąś bajeczką o sowitej zapłacie.
– Wybacz, że ci przerywam – zaczął Jeff – Ale skoro już tam byłeś, znałeś ich plany, a dodatkowo Ojczulo Slenderman nie miał nad tobą władzy... Nie mogłeś zostać parę dni dłużej? Wiesz o nich tyle, że mógłbyś rozwalić system od środka. Powróciłbyś jako Masky Zdobywca i może nawet nie musiałbyś już być Proxy.
– Wiem dużo, ale wciąż za mało do rozwalenia systemu. A powróciłem właśnie dlatego, że chciałem być Proxy. Dlaczego cały czas masz o nas takie zdanie?
– Bo jesteście bezwolnymi sługami. Nie potraficie zrobić kanapki bez zgody waszego pana.
– Jeśli chcesz, to zaraz mogę zrobić coś bez jego zgody. Tylko żebyś później nie żałował swoich słów!
Jeff w jednej chwili doskoczył do Masky'ego i przyłożył mu do gardła zimne ostrze noża.
– No dalej! Zrób coś wbrew jego woli! – wysyczał przygnieżdżając go do ściany – Nie odważyłbyś się mnie zaatakować. Wiesz, że w porównaniu do mnie jesteś niczym. Żałosny numer dwa, dodatkowa opcja, którą należało wykorzystać, bo nie zgodziłem się być niewolnikiem. Pamiętaj, że jestem od ciebie silniejszy.
– Ile masz już chorób na karcie pacjenta? Sześć? Siedem? – Masky prychnął ze złością – Twoje drugie ja znów robi przedstawienie w najmniej odpowiednim momencie. Jak zwykle wszyscy muszą patrzeć tylko na ciebie, co? Możemy kontynuować zebranie, czy koniecznie chcesz mnie teraz zabić?
Jego słowa sprawiły, że Jeff ochłonął. Usiadł na swoim miejscu, obok Lilith i zamrugał oczami, jakby zobaczył coś dziwnego.
– Stary Jeff wrócił? – zapytała go szeptem
– Nigdy nigdzie nie poszedł. Mów dalej – rzucił do Masky'ego
– Dziękuję za pozwolenie. Wracając do tematu, to kiedy już mutanty są gotowe do walki, wysyła je się na front. Nazywają ich inną odmianą broni biologicznej. Jeden taki wart jest dwudziestu żołnierzy i w trakcie sporządzania raportu liczebności armii liczy się ich jako dwadzieścia. Wielu z nich podczas przemiany zostało pozbawione wolnej woli. Są nastawieni tylko na wykonywanie rozkazów i zabijanie.
– Przykre – odezwał się Hoody – Ale jak to się ma do nas? Mamy uważać na tych agentów?
– O nas już zapomnieli, a przynajmniej w głównym sztabie. Sprawa została przedawniona.
– SWA i tak nigdy nie byli groźni. A SCP?
– Z nimi trochę gorzej. Tamci wolą już się nami nie bawić, ale oni uważają, że złapanie gotowego produktu pozwoliłoby wiele zaoszczędzić. Taka zabawa w mutacje jest cholernie kosztowna, a wiecie, jacy SCP są czuli w kwestii pieniędzy.
– Podsumowując, nic się nie zmieniło – skwitowała Lilith – I tak trzeba uważać na wszystkich ludzi z zewnątrz.
– Tyle że wcześniej SCP próbowało nas chronić. Nie wykorzystywało złapanych okazów do swoich celów. A utrzymywanie obiektów przy życiu przestało być priorytetem.
– Czy tylko mi się wydaje, że jak na razie nie powiedziałeś nic, co można by było uznać za wartościową informację? – warknął zirytowany Jeff.
– Nie tylko tobie – odparł Liu – Masky, konkrety. O co tak naprawdę chodziło w tej twojej misji?
– Podczas gdy byłem w SCP, w głównym sztabie była awaria. Akurat podczas obchodu, więc wszystkie pomieszczenia dla mutantów pozostały otwarte. W pewnym momencie padło zasilanie.
Jeff roześmiał się.
– Większość pracowników trzeba było zmiatać, albo ścierać mopem ze ścian? Pięknie to musiało wyglądać...
– Wyglądało dokładnie tak, jak to właśnie przed chwilą trafnie opisałeś. Ale stało się jeszcze coś. Uciekł mutant, którego starałem się odnaleźć. Jakiś najlepszy, mocą miał przewyższyć Slendermana, gdy już go ukończą. Pracowali nad nim ludzie z dwóch organizacji. Oczywiście ta współpraca polegała na ukrytym podkradaniu sobie pomysłów i projektów, a między SCP i SWA nie było żadnej współpracy. Ale mutant powstał i był już w przedostatniej fazie. Ponieważ miał być potężny zostawili jego wolną wolę w spokoju. Dlatego chciałem go odszukać. Może być przydatny. Myślałem, że uda mi się go odnaleźć i namówić do ucieczki.
– Skoro teraz jest na wolności, to albo zrobi coś sobie, albo komuś innemu. A jeżeli rzeczywiście jest taki potężny, jak go opisują, mógłby się przydać.
– Potężniejszy niż Slendy – Jeff zrobił rozmarzoną minę – Czy jeśli już go złapiesz, może zostać moi przyjacielem?
– Co do tej jego mocy, to nie byłbym taki pewny. Powszechnie wiadomo, że ci utworzeni są słabsi, niż istoty posiadające gen, który zmutował naturalnie. Nawet jeżeli chciałby mi coś zrobić, obroniłbym się z łatwością.
– Uważasz się za lepszego od Lili i mnie? My przynajmniej możemy powiedzieć, że kiedyś byliśmy ludźmi.
– Biorąc pod uwagę, co dzieje się na świecie nie uważałbym faktu bycia człowiekiem za coś, czym warto byłoby się poszczycić. Mutanta rzeczywiście warto odnaleźć. Sam mam wobec niego pewien plan, a i wam może się do czegoś przydać. A skoro był długo w ukryciu, teraz zdany na siebie będzie zabijał, lub zostanie zabity.
Jeffowi udało się szybko uspokoić, co było rzadkością, zwłaszcza jeśli pozwalał dojść do głosu swojej drugiej osobowości. Lilith nie omieszkała tego nie zauważyć.
– Cieszę się, że ostatnio tak dobrze ci idzie współpraca ze... sobą. Już myślałam, że pobijesz Masky'ego, albo Slendermana.
– To płotki. Wyskakują z jakimiś głupio-mądrymi tekstami. Poza tym i tak wszyscy przyznają rację Slendiemu, nieważne co robi. Masky wrócił, powiedział to, czego się wszyscy domyślali i próbuje znaleźć nam zajęcie. Mamy biegać za jakimś durnym stworem, jakbyśmy nie mieli własnych problemów. Naprawdę chciałem go wtedy zabić!
– Właśnie! Nikogo już nie zabijasz. Chyba to twoja najdłuższa przerwa.
– Chyba – powtórzył jej słowa – To prawdopodobnie znudzenie – ponieważ się nie odzywała, mówił dalej – Ciągle widzę śmierć ludzi, słyszę o niej, czuję ją niemal w każdym miejscu. Dlatego zabijanie nie sprawia mi już takiej przyjemności, jak wcześniej. Znudziłem się.
– To znaczy, że już nie będziesz zabijać? Nigdy?
– Nie stanę się kompletnym pacyfistą i tego możesz być pewna. Mieć przy sobie nóż, to znaczy móc się obronić. Ale wychodzić na nocne akcie, by zabić zupełnie nieznanego mi człowieka? Nie, to zbyt dziecinne. Zupełnie nie mam na to ochoty. Możesz to porównać do jedzenia cukierków. Kiedy jest ich mało, masz na nie wielką ochotę, ale kiedy musiałabyś je jeść codziennie, nie wytrzymałabyś.
– Mam nadzieję, że to "znudzenie" będzie długo trwało – dziewczyna ziewnęła – Chodźmy już spać. Czuję się zmęczona tymi ciągłymi zebraniami. O wiele bardziej lubiłam czasy w których nie musieliśmy ich robić.
– Jasne. Śpij Lili.
– A ty?
– A ja muszę na coś zaczekać. Śpij Lili, niedługo do ciebie dołączę.
Posłuchała go, ponieważ czuła się zbyt zmęczona na zastanawianie się o co może mu chodzić.
Jeff usiadł na podłodze i czekał jeszcze przez chwilę. W końcu drzwi do ich pokoju się uchyliły i stanął w nich Jake. To na niego właśnie czekał.
– Lylyt – mruknął wdrapując się na łóżko
– Nie. Ona ma na imię Lili – poprawił go Jeff
– Lytlyt – chłopczyk zaczął układać się do snu na jego miejscu. Jeff podszedł i złapał go za nadgarstek
– Złaź – zażądał – Ona jest moja. Nie masz prawa tu spać. Nie masz prawa jej dotykać.
– Nasza.
– Nie. MOJA i tylko moja. Znajdź sobie własną, gdy już dorośniesz... Nie dotykaj jej.
– Podziel się!
– Mowy nie ma! – Jeff złapał go za szyję i nachylił się. Wtedy Lilith otworzyła oczy.
– Jeff? Co ty robisz?! Puść go natychmiast! – ponieważ nie reagował odciągnęła go od Jake'a siłą.
– Lylyt – mały rozpłakał się – On chciał mnie zabić! I nie chce się tobą podzielić. Nigdy mnie nie lubił i ciągle mi tylko dokucza i dusi...
– Chyba mu nie wierzysz?! Kłamliwa mała gnida tu ciągle przyłazi i śpi w naszym łóżku. Od dwóch miesięcy, co noc tu jest. Ty oczywiście nic nie czujesz, bo wciska się na mój kawałek materaca. A teraz wymyślił, że mam się "dzielić"! Niedoczekanie! kazałem mu zejść, ale skoro mnie nie słuchał...
– To małe dziecko, nie uważaj go za rywala – dziewczyna popukała się w czoło i okryła Jake'a kołdrą – Co ten głupi Jeff zrobił? Będzie za karę spał u Eyeless Jacka, a ty możesz spać ze mną, tutaj.
– Co?!
– Słyszałeś – ucięła krótko – Rozumiem, że dzisiaj trochę ci odwala, ale to już przesada. Nie pomyślałeś, że on przychodzi tu, bo szuka towarzystwa? Może boi się spać sam?! No... dobranoc Wyjdź stąd Jeff.
Mutanty!!!! Skojarzyło mi się trochę z Wojowniczymi żółwiami ninja ,bo tam też były mutanty XD Jake włazi pod kołdrę jak mój brat :D Super rozdział
OdpowiedzUsuńWstawiam komcia O.O Notka super ;*
OdpowiedzUsuńPodoba mi się :) koniec jest zabawny XD Jeff vs. Jake zwycięża Jake nagroda: noc z Lylyt XD
OdpowiedzUsuńKiedy będzie następny rozdział?
OdpowiedzUsuńNiedługo ^_^ Już go piszę.
Usuń